Czy chcielibyście żyć, mieszkać, pracować, uczyć się i robić
zakupy tuż obok miejsca, w którym spokojnie leżakuje sobie bomba atomowa o mocy
tysięcy petadżuli, cokolwiek to oznacza, i sile rażenia, która równa z ziemią wszystko
w promieniu pięćdziesięciu ośmiu kilometrów? No chyba nie… Czy macie jednak stuprocentową
pewność, że absolutnie obok niej, czyli tej bomby, nie żyjecie? Bo ja po
przeczytaniu utworu Jonassona takiej pewności nie mam.
Bomba jest jedną z głównych bohaterek tej niesamowitej książki. Towarzyszy ona wszystkim uczestnikom dramatu niemalże od początku i
prawie do końca. Trzeba jednak zaznaczyć, że jest to bomba zagubiona,
nieplanowana, siódma po sześciu wykonanych oficjalnie, czyli absolutnie
nieoficjalna i ponadprogramowa. Bomba przebywa przedziwną drogę, a przez
różnorodne sploty pomyłek zawsze trafia w niepowołane ręce i raczej kiepskie okoliczności. Wpada np. do
ogniska, albo w towarzystwie króla i premiera, staje się uczestnikiem dość
osobliwego kidnapingu. Tak, przerażająca, zabójcza broń jądrowa, to właśnie o
niej mowa. Nie, nie żadna tam bombka
domowej roboty. Bomba, mimo tego, że jest ucieleśnieniem najgorszych koszmarów,
niejednokrotnie doświadcza traktowania pobłażliwego, a wręcz pełnego czułości.
Wiele razy odbywa się na niej (dosłownie – na niej) akt erotycznej namiętności,
czyli innymi słowy – kopulacja, tak więc to, że toczy się z górki razem z cała
swoją otoczką pod tytułem wielkie pudło i wózek, to w zasadzie nic takiego, bo
tak naprawdę do końca nikt się bombą nie przejmuje, nikt nie traktuje jej
poważnie i wszyscy akceptują jej osobliwą naturę. Oddawanie jej, a może być
oddana jedynie premierowi, trwa latami i wiąże się np. z obroną pracy
doktorskiej z nauk politycznych, okrutnie zresztą udaremnioną. Bomba zawiązuje
akcję tego utworu, podtrzymuje napięcie, dostarcza wrażeń. Bomba jest postacią
dramatu, kreacją idealną, majstersztykiem w każdym znaczeniu tego słowa. I nie
sposób się nie roześmiać, gdy narrator w najbardziej krytycznych chwilach
bezczelnie przypomina o jej istnieniu podając oczywiście liczbowe parametry
siły rażenia.
Ale bomba to nie wszystko, a raczej nie wszyscy, bo spektrum
postaci jest tutaj absolutnie imponujące. Mamy więc dwie osoby, które
oficjalnie nie istnieją, ale które za to są nieziemsko inteligentne i
spostrzegawcze. Moją faworytką jest Nombeko, czarnoskóra geniuszka, która uczy
się języka obcego w tydzień i rozwiązuje zadania matematyczno-fizyczne, od
których słabo się robi. Analfabetka, która potrafi liczyć. Analfabetka, która
potrafi wszystko. Nombeko teoretycznie
nie ma żadnych szans na choćby ślad godnego życia, a praktycznie… o rany!
Tłumaczy na najwyższym szczeblu dyplomatycznym, ma zaszyte pod podszewką kurtki
warte fortunę diamenty, zalotników traktuje widelcem wbijanym w udo i każdego,
ale to każdego, jest w stanie przekonać do swoich racji. Poza tym mamy Holgera
Drugiego, który nie istnieje, bo nie ma go w żadnym na świecie dokumencie, oraz
Holgera Pierwszego i jego dziewczynę, czyli antymonarchistów, którzy istnieją
na nieszczęście wszystkich pozostałych, a zwłaszcza na nieszczęście króla. Mamy
trzy Chinki wykonujące gliniane figurki i skutecznie wmawiające światu, że pochodzą
one z czasów dynastii Han, samozwańczą hrabinę hodującą ziemniaki i agentów
Mosadu próbujących nieudolnie deptać
Nombeko po pietach. Na próżno jednak, bo gdzie im tam do niej na poziomie
sprytu i inteligencji. No i mamy w końcu chińskiego tłumacza dyplomatycznego,
hipochondryka, ulegającego za każdym razem jakiemuś w sumie niegroźnemu
wypadkowi, który dla niego oznacza wizję rychłej śmierci. Dzięki temu
jednak, Nombeko, która zna język wu, a jakże,
może go zastąpić jako tłumaczka. Z tym że nie mówimy tu o tłumaczeniu dosłownym,
a o wolnej interpretacji, która, jak się okazuje, jest o wiele bardziej celna
niż oryginalna wypowiedź tłumaczonego polityka.
Gdybym miała ten utwór określić jednym słowem,
powiedziałabym, że jest uroczy. Uroczy w sposób nieoczywisty, dokładnie tak jak
uśmiech mojej córki po stracie górnych jedynek mlecznych. Nie czytałam Stulatka który wyskoczył przez okno i zniknął, jeszcze nie czytałam, więc jest to moje
pierwsze zetknięcie z Jonassonem i w ogóle z tego typu literaturą, a trzeba
zaznaczyć , że jest to przecież również, średnio przeze mnie lubiana,
literatura faktu. Nic to jednak nie zmienia w moim odbiorze, bo o wielkich tego
świata pisze się tutaj z taką lekkością, że w zasadzie mogliby oni absolutnie
zostać uznani za postacie fikcyjne. Jonasson ma ogromną wiedzę historyczną i
politologiczną, ale posiada również taki talent pisarski i gawędziarski, że
stworzona przez niego opowieść, w której roi się od faktów historycznych, ani na chwilę nie staje się nudnym wywodem o
sytuacji politycznej jakiegoś tam nieokreślonego świata. A tematy porusza
wielkiego kalibru – rasizm, humanitaryzm, demokracja, terroryzm, a raczej różne
jego wizje, no i wspomniana już broń jądrowa. Teoretycznie jest więc o czym
dumać i nad czym debatować, ale praktycznie w ogóle nie ma na to czasu, bo
trzeba wielkie idee umiejętnie zastosować w szarzyźnie codzienności i po prostu przeżyć, a potem jakimś cudem
oddać bombę premierowi. Dlatego właśnie ta pozornie ciężka i naszpikowana trudnymi
tematami książka jest lekka i przyjemna
do tego stopnia, że stanowi idealną drużynę antydepresyjną z kocem i herbatą rumiankową.
Utwór Jonassona kształci (cóż, przyznam się, że o ile nie
miałam problemu z identyfikacją Nelsona Mandeli, Jose Manuela Barroso, czy
Simona Peresa, o tyle Fredrika Reinfeldta i Hu Jintao już musiałam sobie
wygooglować) i daje nadzieję. Nadzieję na wielu polach. Rozprawia się
bezlitośnie z mitem, że pochodzenie nas determinuje i jesteśmy wobec niego
bezsilni. Gloryfikuje intelekt, pracowitość, wytrwałość i szlachetność. Oddaje
ludzką twarz możnowładcom i bogom dyplomacji, a przede wszystkim pokazuje, jak
ogromny wpływ, nie tylko na własne losy, ale i na bieg historii, może mieć nawet zupełnie prosty, przeciętny i możliwie
najniżej urodzony człowiek. Jest pochwałą człowieczeństwa w każdej postaci,
manifestem humanitarnym i prawdziwym aktem uznania dla sprawiedliwości i
równości społecznej. A wszystko to w lekkiej formie, od której nie można się
oderwać . Niezwykłe, nietypowe, cudnie skonstruowane połączenie absurdu i
patosu. Genialna książka.
Osobiście po lekturze Analfabetki
mam cichą nadzieję, że takie sprzątaczki, pokojówki i tłumaczki jak
Nombeko istnieją naprawdę i że to dzięki
nim ten świat jeszcze nie całkiem zdziadział albo nie wyleciał w kosmos. Owszem,
życie bywa skomplikowane, ale jak już nie mamy innego wyjścia i musimy te swoje
bomby atomowe ze sobą taszczyć oraz się nimi opiekować, to róbmy to z głową. Bo
mamy wpływ. Wszyscy.
Ciekawa recenzja, chętnie przeczytam tą książkę ;)
OdpowiedzUsuńZdecydowanie polecam☺
UsuńCiągle ciepło wspominam jej lekturę. Bardzo interesująco skonstruowana opowieść.
zaciekawiłam się
OdpowiedzUsuńMiło mi 😊
UsuńNie zwróciłabym wcześniej uwagi na ten tytuł, a z opisu wnioskuję, że czeka mnie interesująca propozycja czytelnicza, już wciągam ją na swoją listę książek do poznania. :)
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę😊.
UsuńMyślę, że nie pożałujesz 😊