Z bestsellerami jest jeden zasadniczy problem - bywa, że podczas konfrontacji własnych
oczekiwań z tym, co w książce dostajemy, tracimy niestety zdolność myślenia obiektywnego.
Bo jakże to tak ? Skrytykować książkę, która ma milionowe nakłady? No dobra,
nie każdy tak ma i nie w każdej sytuacji, ja w sumie mam zupełnie odwrotnie, ale jednak w wielu przypadkach jedno zdanie
S.Kinga na okładce połączone z informacją o tym, że jakaś popularna wytwórnia
filmowa nabyła prawa do ekranizacji dzieła , robi swoje. Wszędobylski i mało
romantyczny marketing. Utwór Małe życie
jest bestsellerem w czystej postaci, a że u mnie procesy, o których mowa
powyżej, następują w formie wywróconej do góry nogami, co oznacza, że do rekomendowanych
przez klasyków pozycji z milionowym nakładem podchodzę w raczej
krytycznym nastroju, to bałam się, że Małe
życie skreślę na tak zwane dzień dobry. Szkoda by jednak było, bo książka
ta od początku wydawała mi się zacna i nie chodzi mi tylko i wyłącznie o ponad
osiemset stron żywej wagi. Swego czasu wystarczyło wpisać w Google – dobra
książka – i nagminnie wyskakiwał ze wszystkich stron ten właśnie tytuł. Coś w
tym być musiało, jednak mimo to, sięgnęłam po nią relatywnie późno i gdy
szeleszczenie konfetti już się nieco
uspokoiło. Długa i dość przygnębiająca lektura nie odpowiedziała jednak na
podstawowe pytanie – czy to jest dobra, czy kiepska książka? Nie wiem tego do
dziś i niech ta moja niepewność będzie finalnie
komplementem dla Autorki.
Z tym że, i to od razu uczciwie zaznaczam, takich pytań bez
odpowiedzi będzie więcej i poza tym jednym zasadniczym nie będą już raczej
wybrzmiewać pochwalnie. Nie, nie chodzi tu o to, że oczekuję od autora
skrupulatnych wyjaśnień na polu interpretacji i muszę mieć wszystko pięknie
podane na pozłacanej tacy. Wręcz przeciwnie – uwielbiam tak zwane puste pola i
niedopowiedzenia dające nieograniczone możliwości wyobraźni. W tym przypadku
chodzi raczej o sporą niekonsekwencję w
narracji, w budowaniu postaci i ogólnie w całej tej warstwie, do której
wrażliwy czytelnik dotrze , a mało wrażliwy w ogóle jej nie zauważy. Przede
wszystkim Małe życie jest utworem
ponadprzeciętnie monotematycznym. Nawet nie nudnym w pierwszym rzucie percepcyjnym,
ale monotematycznym właśnie. Naprawdę w takiej kubaturze raczej można było
zmieścić coś więcej niż naprzemienną konfigurację obejmująca przeżywanie i
gloryfikowanie homoseksualizmu oraz retrospekcje opowiadające jedynie o
trwającym latami pedofilskim gwałcie.
Oczywiście rozumiem, że ta powieść nosi ogromny ładunek ideologiczny, że staje
się pewnego rodzaju manifestem tolerancji, ale niestety nawał tej ideologii i
przesadny sposób jej eksponowania zabija książkę w warstwie, w której ma ona
największy potencjał. Zresztą efekt jest raczej odwrotny do zamierzonego, bo
czytelnika w końcu nudzi opis tych samych cierpień głównego bohatera przeżywanych
latami, z jedynym urozmaiceniem w
postaci zmieniających się nazwisk oprawców i dość szybko przestaje mu w związku
z tym współczuć. Mi osobiście brakuje
tutaj choćby konotacji rodzinnych, psychologii dzieciństwa, wpływu
dysfunkcyjnych domów na dorosłe życie bohaterów. Wszystko to jest w książce
jedynie rozpoczęte, delikatnie muśnięte, zaznaczone i okrutnie porzucone. Za
najciekawszy wątek uznaję piękną i trudną relację Wilema z niepełnosprawnym
bratem i ubolewam nad faktem, że został on, delikatnie mówiąc, potraktowany po
macoszemu. W ogromie martyrologicznych opisów giną podstawowe pytanie – jaki
wpływ na nałóg JD miało to, że był wychowywany przez kobiety? Jak relacje z
rodzicami ukształtowały Malcolma i Willema? Szkoda, że ideologia zdobyła o
kilka (kilkadziesiąt? kilkaset?) stron za dużo. Wielka szkoda.
Trzeba więc uczciwie przyznać, że kreacja postaci nie jest
najmocniejszą stroną tego dzieła. Szczególnie kiepsko wypadają tzw bohaterowie
drugoplanowi. Niby jest to historia czworga przyjaciół, ale przecież tak naprawdę
tylko dwójka się liczy, a gdy się bardziej zagłębimy, to bez trudu można dojść
do wniosku , że w zasadzie to tylko jeden – Jude. Po co więc pozostali? No właśnie
nie wiem, bo potraktowani ze sporym lekceważeniem nie wnoszą do utworu niczego
wartościowego. Ich historie zostają rozpoczęte i dość nieudolnie zarysowane, a
potem się je w zasadzie porzuca, wracając do nich okazjonalnie i jedynie dla
podkreślenia sytuacji Jude’a. Nie są więc postaciami pełną gębą, nie stanowią
tła, nie tworzą kontrastów, nie dręczą głównego bohatera, ani nie powodują że
się na lepsze lub gorsze zmienia. Są irytującymi manekinami, które sprawiają
wrażenie zapychaczy stron tekstem. I znowu szkoda, bo te skąpe zarysy zdają się
mieć potencjał, dlatego żałuję, że nie stały się pełnoprawnymi bohaterami z
szerokim i interesującym rysem psychologicznym. Osobiście nie obraziłabym się
gdyby to stało się kosztem kilkudziesięciu, może nawet kilkuset stron opisów
zawsze tych samych cierpień Jude’a.
No i jeszcze ten
romans rodem z harlequina! Mdły, oklepany, do bólu przesłodzony wątek, w którym miłość przyjacielska
przeradza się w uczucie romantyczne. Na tym polu w zasadzie utwór przegrywa z
kretesem. Sceny żywcem wyjęte z melodramatów najniższych lotów przeplatane
wydumanymi, pseudofilozoficznymi dylematami. Na szczęście Wilemowi nie udaje się w rezultacie przerwać seksualnych
zahamowań Jude’a i w finale nie dochodzi
do idyllicznych scen łóżkowych. Gdyby tak się stało, przysięgam, ciężko byłoby
mi powstrzymać wybuch śmiechu.
Tak jak na początku napisałam, nie skreślam tego utworu
zupełnie i waham się co do jego jednoznacznej oceny. Trudno interpretować go w
kategoriach czarno-białych, a to już spory atut. Obawiam się jednak, że aby coś
tutaj realnie zachwyciło i wzruszyło, trzeba czytać z uwagą i wrażliwością
czasem wzmożoną do granic dyskomfortu. Owszem pod wierzchnią warstwą tej
monotematycznej i przytłaczającej historii
kryje się kilka malutkich perełek. Tylko że niestety giną one i tracą barwy.
Dlatego też zachwyt, jakikolwiek by nie był, wydaje się pozorny, bo dotyczy
gloryfikowania pewnego rodzaju oczywistości takich jak fakt, że miłość
homoseksualna nie różni się od heteroseksualnej
na poziomie emocji czy też obecności przemocy i dominacji w związku.
Niestety, nawał ideologicznej martyrologii zabija w sumie ciekawy pomysł na
powieść i dlatego dla tak wielu jest to
przede wszystkim utwór o gejach. A tymczasem skrywa on gdzieś głęboko co najmniej
kilka bardzo ciekawych schematów psychologicznych, jak choćby nieświadome
wchodzenie w role ofiary, czy też przeniesienie uczuć do utraconego w
przeszłości dziecka na dorosłą osobę z bliskiego otoczenia. Cóż, wygląda na to,
że wątki potraktowane lekceważąco staja się w moich oczach tymi płaszczyznami,
które ratują książkę. A może był to celowy zabieg Autorki? Kto wie…
Nie można też zapomnieć o smutnym i przejmującym przesłaniu utworu, którego ja bynajmniej nie
dopatruję się w oklepanych frazesach o tolerancji. Słyszę tutaj raczej
niepokojący szept, który zdaje się bezlitośnie przypominać, że nasze życie rzeczywiście
jest małe bez względu na jego długość i jakość , i że nic, absolutnie nic, nie
jest w stanie uratować nas przed tym co nieuchronne.
Mam nieodparte wrażenie, że osobiście jestem na utwór „Małe
życie” już trochę za stara i niektóre wyświechtane hasełka, które być może
wcale nie są wyświechtanymi hasełkami dla kogoś innego, zwyczajnie mnie, jako czytelnika
stetryczałego , bawią. Wydaje mi się, że grupą docelową , która okaże należyty
entuzjazm są ludzie w wieku 25-30 lat, albo może nawet 20-25. Niemniej jednak nie
pozostaję wobec tego tekstu obojętna i niech poniższy jego fragment będzie
podsumowaniem tego, w jaki ostatecznie sposób go zapamiętam: „(...)to była część niepisanej umowy(…).
Pozwalało się przemykać rzeczom, których instynkt kazał nie lekceważyć,
wymijało się kanty podejrzeń. Rozumiało się, że część tej przyjaźni polega na
utrzymywaniu dystansu, na przyjmowaniu za dobrą monetę tego, co mówi ten drugi,
na odwracaniu się i odchodzeniu, gdy drzwi zostają zamknięte przed nosem,
zamiast starać się je sforsować…”
Podobnie jak Ty długo odkładałam lekturę tej powieści, jest na mojej liście lektur "obowiązkowych" (wszyscy czytają, wiec wypada znać, przekonać się na własnej skórze, ile to warte), ale teraz mam na nią znacznie mniejszą chrapkę. Czytelnicy tak chwalą, zdają się nie zwracać uwagi na minusy, dobrze przeczytać wnikliwą analizę i szczerą opinię, która pokazuje i plusy i minusy książki.
OdpowiedzUsuńP. S. Ten cytat też wcale nie zachęca ;) Jakoś tak kanciasto, bez polotu, nie moja stylistyka.
Rzeczywiście jest to trochę kanciasta stylistyka. Ciągle wydaje mi się, że był to tekst pisany jakby na zamówienie, aż roi się tam od populistycznych haseł. I ci bohaterowie tworzeni na siłę...Tak jakby z góry było narzucone, że to ma być własnie osiemset stron i koniec.
UsuńW moim odbiorze powieść ratują mało widoczne i mocno zlekceważone detale. Definitywnie nie będzie to książka mojego "małego" życia
A ja mam chyba zupełnie inaczej, skoro na coś jest moda, czy jest coś co wszyscy czytają, ja omijam łukiem... lubię wygrzebywać mało znane tytuły. Niszowi autorzy zwykle piszą dobre powieści, czasem lepsze od tych rozreklamowanych na wszystkie empiki ;)
OdpowiedzUsuńJa z bestsellerami mam problem bo chyba za bardzo nastawiam się ze to będzie coś wow a potem rzadko która książka jest w stanie temu sprostać.
OdpowiedzUsuńWłaśnie czytam "Małe życie" i to już właściwie moje drugie podejście do tej książki. Na pewno nie jest to lektura łatwa i przyjemna, póki co mnie przygnębia, ale stopniowo wciąga. Zobaczymy, jakie będę miała o niej zdanie, kiedy skończę.
OdpowiedzUsuńNie lubie przekraczać swoich granic konfortu nie lubie na siłe doszukiwać się "tego czegość" więc raczej nie dla mnie.
OdpowiedzUsuń