Nie od dziś wiadomo, że fakt, iż kobiety są z Wenus, a
mężczyźni z Marsa, stanowi podstawę wszelakiej twórczości opiewającej lub
przeklinającej relacje damsko-męskie. Właśnie dzięki różnicom w pojmowaniu i
przeżywaniu miłości mamy taką mnogość interpretacji i niedomówień na tym polu,
mamy opasłe tomy analizujące drżenia serca pod wszelkimi możliwymi kątami i mamy
w końcu całe epoki literackie wygodnie usadowione w pełnych odwiecznych
dylematów alkowach. Czy w tej materii można jeszcze czymś zaskoczyć odbiorcę?
Powiem szczerze – byłoby ciężko. I pewnie dlatego romans od wielu już stuleci
pełni zupełnie inne funkcje. Nie chodzi bowiem o to, aby czytelnika zatrwożyć
lub zaniepokoić, chodzi o to, żeby go ukoić, żeby go zabrać do innej
rzeczywistości, żeby go przy okazji nieco oszukać, omamić nierealnymi wizjami.
Chodzi o to, żeby do aktu prokreacji dołożyć ideologię, otoczkę, tajemnicę. Czy
jest wśród nas ktoś, kto temu nie ulega, kogo to tak zupełnie, nic a nic, nie
rusza? Ja kocham magię starego romansu, romansu wręcz prehistorycznego, takiego
jak choćby Tristan i Izolda. Uwielbiam
romantyczne bajki sprzed lat, wzrusza mnie motyw zakochanego potwora, rycerza
noszącego pod przyłbicą chusteczkę ukochanej i Kopciuszka gubiącego pantofelki.
Nie lubię, gdy Gustaw zamienia się w Konrada i kieruje swoje namiętności w
obszary patriotyczne. Nie lubię racjonalizowania uczuć. Ta przykurzona
atmosfera retro ciągle do mnie przemawia pełnym głosem i bezbłędnie drażni moją
wrażliwość. Uciekam natomiast jak najdalej od romansu współczesnego, bo w nim
nie znajduję ducha tamtych opowieści i tamtych przekazów. Jak dla mnie, za dużo
jest dzisiaj seksu w seksie, a za mało przesłania miłości czystej, cierpliwej i
uważnej. Zrobiłam jednak wyjątek dla książki, która epatuje swoją romansowością już z okładki.
Sięgnęłam po utwór Puch niemarny Bożeny
Pajdosz. Ta nieco poetycka i sentymentalna podróż nie do końca jawi mi się
jednak jako opowieść romantyczna i prawdopodobnie dlatego w rezultacie ją
polubiłam.
Czy ktoś pamięta jeszcze serial Usta, usta ? Tak, ten z Różczką i Wilczakiem, ten który pokazywał
co się dzieje po ostatnim kadrze komedii romantycznej, po finalnym pocałunku kochanków połączonych ze
sobą w drodze różnorakich perypetii. W utworze Puch niemarny w jakimś tam stopniu otrzymałam namiastkę tamtego
klimatu. Opowieść nie jest typowym romansem, w którym on i ona pokonują
rozmaite trudności w drodze do ukoronowania uczucia wzniosłym aktem namiętności.
Tutaj nie ma w zasadzie żadnych przeszkód, aby bohaterowie mogli być razem. Ich
zapoznanie i początek relacji są zresztą opisane dość szybko i bez szczególnych
ceregieli. Po prostu dwoje ludzi, którzy się sobie spodobali i postanowili być
razem. Mam wrażenie, że właściwa akcja
książki zaczyna się w zasadzie po tych pierwszych wzajemnych przekomarzaniach,
po pierwszym seksie, po pierwszych deklaracjach. A wówczas niewątpliwie pojawia
się trud tworzenia związku i choć na początku rzeczywiście jest słodkawo i
cukierkowo, szybko przekonujemy się, że bolesny upadek z różowych obłoczków
będzie jednak nieunikniony. Najbardziej widoczny jest tutaj motyw różnic w
postrzeganiu miłości i związku, różnic na polu oczekiwań, kompromisów i granic.
W rozmaity sposób określa się obecnie kobiety, które ogromem
swojej miłości przytłaczają męskie ego. Mówi się o nich modliszki, bluszcze, wampiry emocjonalne. Mnie natomiast
najbardziej podoba się termin – kobieta kochająca za bardzo. I tutaj absolutnie
mamy do czynienia z takim właśnie typem osobowości. Główna bohaterka, postać
ewidentnie dysfunkcyjna, upiera się niemalże na każdej stronie, że partner musi
okazywać jej nieustanną atencję, że musi być cały jej i najlepiej by było, gdyby
w ogóle zrezygnował z pracy, albo np. przerwał operację ratującą życie, żeby
odebrać jej niecierpiący zwłoki telefon. Małgorzata jest dla mnie osobą
egoistyczną do granic poważnego zaburzenia, jest w swoich poczynaniach wręcz
podła. Manipuluje, szantażuje, wymusza, posuwa się nawet do próby samobójczej,
aby osiągnąć swój cel, którym jest nieprzerwane otrzymywanie uwagi ukochanego. A
że ja lubię bohaterów mocno irytujących, to i jej postać przypadła mi do gustu.
Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o partnerującym jej mężczyźnie, bo to
jest bohater chorobliwie idealny, wymuskany, cierpliwy, kochający szczerze,
posiadający mocno wydumane dylematy. To jest taki amant bez iskry, bez potrzeby
walki, bez chęci posiadania własnej pozycji. Taki mąż idealny, taki brat-łata.
I nawet jak w pewnym momencie odchodzi, to przecież spokojnie, cichutko i tylko
na chwilę, bo zaraz już będzie zapewniał swoją niezrównoważoną furiatkę o
gorącym uczuciu. O ile jestem więc w stanie sobie wyobrazić kobiety takie jak Gosia, o tyle nie sądzę, że
mężczyźni pokroju Przemka w ogóle istnieją. Owszem, rozumiem, że to jest jednak
romans, czyli opowieść, która ma przenieść odbiorcę w inny wymiar i zaspokoić jakieś
jego abstrakcyjne tęsknoty i jestem przekonana, że w wielu przypadkach ten
zabieg zakończy się powodzeniem. Natomiast mnie osobiście taki dysonans w
budowaniu psychologii postaci trochę jednak przeszkadza. Nie do końca jestem w
stanie zapałać sympatią do amanta, który w ramach miłosnego odwetu za doznane
krzywdy idzie samotnie na spacer (nawet jeśli ten odwet będzie rzeczywiście
bardzo bolesny dla drugiej strony). Lubię trochę ostrzejsze formy przekazu,
dlatego bardzo szybko podczas lektury skupiłam się na postaciach kobiecych. I
tutaj w zasadzie mamy obraz dość naturalistyczny, emocjonalny, pełen niełatwej
ekspresji. Nie do końca jestem w stanie rozgryźć, czy nam, kobietom, się w
utworze obrywa, czy raczej otrzymujemy zrozumienie i akceptację. W każdym razie
nie wypadamy zbyt dobrze. Praktycznie wszystkie
bohaterki wydają się być mocno pokręcone w negatywnym tego słowa
znaczeniu. Każda z nich uporczywie pragnie bliskości i każda w jakiś tam sposób
stara się ją na kimś wymusić. To kobiety bardziej cierpią w związkach i to one bardziej się w nich motają. To kobiety są
pokazane jako niewolniczki hormonów i skrajnych emocji. To one płacą większą
cenę za miłość. Mężczyźni co najwyżej obserwują z boku babskie fanaberie i dla
świętego spokoju czasem nie odwrócą się w łóżku plecami. Nie jest to być może
obraz szczególnie budujący, ale w moim odczuciu, warty przemyślenia i ja
osobiście głównie na nim opieram interpretację powieści.
Niestety w refleksyjnym odbiorze tej książki bardzo mocno
przeszkadza jej zakończenie, które jawi się jako klasyczny, do bólu oklepany happy end. Rozumiem potrzebę tego typu
konkluzji i zdaję sobie sprawę, że takie w dużej mierze są oczekiwania
odbiorców. Być może ja jestem zgorzkniała i nie umiem doceniać tych
„uroczych” momentów w literaturze, a być
może za dobrze wiem jak w rzeczywistości wyglądają happy endy i dlatego nie jestem w stanie w nie uwierzyć. Zawsze więc w takich sytuacjach sama sobie
otwieram zakończenie i dopisuję własną puentę. Wolę po lekturze zastanawiać się
nad złożonością kobiecej psychiki trudami tworzenia związku niż ulegać iluzjom,
że przecież wszystko się jakoś poukłada.
Książka jest raczej krótka i pisana bardzo rytmicznie, dzięki
czemu dobrze i szybko się czyta. Jest to
opowieść niezwykle zwięzła, mam wrażenie, że miejscami wręcz uproszczona.
Autorka nieszczególnie skupia się na tłach i otoczkach. Jej zamierzeniem zdaje
się być opowiedzenie historii w jak najprostszy sposób, bez zagłębiania się w
genezy i traumy przeszłości. Taki przekaz trafia do mnie tylko wtedy, gdy mam
poczucie, że całość jest na tyle spójna, iż uniesie ciężar moich osobistych wycieczek
interpretacyjnych. I w tym przypadku tak jest. Dużo można sobie tutaj
dopowiedzieć i to ma spory sens, choć czasem brakuje bardziej rozwiniętych
opisów stanów emocjonalnych, brakuje demonów przeszłości, które determinowałyby
obecne decyzje bohaterów. Natomiast Autorka zdecydowanie nadrabia czymś innym i
chwała jej za to, bo tego typu obrazki wręcz uwielbiam. Mówię o sielskich
opisach wsi spokojnej, wsi wesołej i o wątku winiarskim. Wszystko to ma swoje
głębokie uzasadnienie w życiorysie Autorki, która naprawdę mieszka na wsi i
naprawdę prowadzi z synem winnicę. Opisy
smaku poszczególnych wiń i procesu ich powstawania są niesamowite i budzą
wszelkie sentymentalne tęsknoty za prostym, nieskomplikowanym życiem w zgodzie
z otaczającym nas światem. Podobały mi się również zgrabnie wplecione w
narrację nawiązania do wojny czy też aktualnej sytuacji politycznej choćby na
Ukrainie, które od czasu do czasu dawały głównej bohaterce pewnego rodzaju
dystans do własnych problemów. Lubiłam przeplatanie prozy wierszami oraz
zapisywane kursywą intymne przemyślenia bohaterów. Ze względu na tą
sentymentalną i poetycką otoczkę jestem w stanie wybaczyć Autorce ten
nieszczęsny happy end i tego doktorka
bez skazy.
Puch niemarny z całą pewnością nie jest literaturą
naznaczoną ideologicznie. Jest to raczej lektura relaksująca i odciążająca umysł,
idealna w podróży, albo do poduszki. Nie oznacza to bynajmniej, że nie wymaga
przemyślenia i podejścia refleksyjnego. Wnioski nie będą wprawdzie ciężkiego
kalibru, ale nie wydaje mi się, żeby to właśnie jakieś przytłaczające konkluzje
były celem Autorki. Ja po lekturze tej
książki czuję przede wszystkim atmosferę małego, uroczego sioła i mam ogromną
ochotę skosztować wina, o którym tak chętnie się na jej kartach opowiada. A że
to wino istnieje naprawdę, to w sumie wszystko przede mną…
Może kiedyś przeczytam, czuję że to coś dla mnie
OdpowiedzUsuńŚwietnie :)
UsuńJeśli to Twój świat... Zapraszam do podzielenia się wrażeniami.
Wyczerpująca recenzja, ja jednak chyba się na nią nie skuszę:-) Z wiekiem mam coraz wieksze oczekiwania od literatury.
OdpowiedzUsuńMiło mi, że recenzja się spodobała ;)
UsuńRaczej skupię się na innych książkach póki co, ale recenzja bardzo dobra :)
OdpowiedzUsuńDziękuję ;)
UsuńCieszę się bardzo, że recenzja się spodobała i zapraszam ponownie.
Myślę, że mogłabym spróbować chociaż te opisy nie wiem czy bym przetrwała. Nie zawsze są takie jak się wydaja, dlatego lepiej dać szansę i samemu ocenić ;)
OdpowiedzUsuńDokładnie, najlepiej sprawdzić i przekonać się na własnej skórze.
UsuńOkładka skojarzyła mi się z Beckettem :)
OdpowiedzUsuńMoja pierwsza myśl - z Samuelem czy z Simonem ;) ????
UsuńCoś i mi ta okładka przypominała odkąd ją tylko zobaczyłam, teraz wiem co ;). No jasne, Simon Beckett, cała czerwono-czarna seria ;) , choć treściowo oczywiście dwa bieguny. No chyba, że jeszcze jakiegoś innego, nieznanego mi, Becketta masz na myśli... ;)
Ciekawa recenzja a książka warta wpisania na dłuuuuuuga listę do przeczytania :)
OdpowiedzUsuńDziękuję:)
UsuńDłuuuuuga lista... znam to zjawisko z doświadczenia 😂