Nie mogę dojść do siebie, czyli Upiór w operze, scena londyńska




Zamykam oczy i widzę światła, które wyrastają ze sceny i otulają blaskiem błękitną mgiełkę unoszącą się nad taflą podziemnego jeziora. Nie potrafię i nie chcę zagłuszać dźwięków wypełniających szczelnie mój umysł:  „…the phantom of the opera is here, inside my mind…” . Bańka mydlana jeszcze nie pękła i niech ten stan utrzymuje się jak najdłużej, niech stopniowo zamienia się w permanentne poczucie wewnętrznego spokoju.
Są przekazy tak piekielnie wręcz dobre, i tak zapierające dech w piersiach, że chciałoby się o nich opowiadać  bez końca, mimo tego, że trudno jest  znaleźć słowa opisujące emocje, które wywołują. Są przekazy tak miażdżące serce i umysł, że biorąc w nich udział, zapomina się o całym świecie, wyłącza się mózg i myślenie racjonalne, a włącza się czyste, niczym nieskażone przeżywanie. Tym razem nie mówię jednak o książce, a przynajmniej nie dosłownie i nie w kontekście bezpośredniego odbioru. Owszem, książka jest, jest również film, ale ja nie od tego zaczęłam i nie to obecnie rządzi moją rzeczywistością emocjonalną. Dzisiaj będzie więc o spektaklu, którego sam tytuł elektryzuje odbiorców na całym świecie. Dziś opowiem o moim bliskim spotkaniu z Upiorem w operze.  Są takie sytuacje, miejsca, obrazy i projekcje, po doświadczeniu których można z czystym serce umierać albo rodzić się na nowo, zmieniać swoje życie, albo zaczynać wszystko od początku. Bez wątpienia należy do nich obejrzenie Upiora w operze  na londyńskim West Endzie. Mam ogromne  szczęście, że mogłam  to niezwykłe dzieło zobaczyć właśnie tam, gdzie zaczęło bić jego serce, tam, gdzie niesamowitą muzykę skomponował A.L. Webber, w wiecznie bezsennym centrum Londynu, w uroczo starym Her Majesty’s Theatre. Niewiarygodne, oszalamiające doświadczenie, które ma jedną wadę – powoduje, że nic już nie będzie brzmieć tak samo i wszystko stanie się przedmiotem porównań do tego genialnego dzieła, do tej niewyobrażalnej skali doznań. Wspaniałomyślna, wypchana po brzegi kreatywnością ekspresja, którą przeżywa się wszystkimi zmysłami. Eksplozja geniuszu twórczego doświadczanego namacalnie i bez żadnych warstw ochronnych. Niezapomniane przeżycie rewidujące dotychczasowy sposób postrzegania sztuki.

Od października 1986 w Her Majesty’s Theatre nieprzerwanie toczy się spektakl, który hipnotyzuje widzów bez względu na okoliczności polityczne, gospodarcze i ekonomiczne, spektakl tak genialny, że najlepsze miejsca rezerwuje się z rocznym wyprzedzeniem. Czytając komentarze w stylu: ‘ w sobotę byłem ósmy raz i ciągle jestem zachwycony, zaskoczony i mam dreszcze’ ,  myślałam sobie – nie wierzę, to tylko komercja, przecież niemożliwe, żeby coś było aż tak dobre. A tymczasem jest. Mało tego –  jest lepsze niż wszelkie wyobrażenia. Owszem, sztuka bezsprzecznie jawi się jako kasowa, realizowana z rozmachem i za naprawdę duże pieniądze. Owszem, obraz zdaje się być najeżony trikami, które z założenia mają wbijać w fotel. Natomiast całość , która jest projekcją tak perfekcyjnie dopracowaną, tak idealnie czystą wokalnie i wizualnie, robi z widzem znacznie więcej, a mianowicie dosłownie odbiera mu mowę. Na pierwszy rzut oka niepozorna scena kryje w sobie prawdziwą magię. Wyrastają z niej światła i słupy ognia, znikają i pojawiają się ogromne schody , znikają i pojawiają się ludzie. I chociaż wszyscy zdajemy sobie sprawę, że w dzisiejszym świecie dla komputerów nie ma rzeczy niemożliwych, a współcześni inżynierowie dysponują narzędziami, o których nam się nawet nie śni; i chociaż wszyscy widzieliśmy już film Prestiż i wiemy jak organizuje się pewne „magiczne” sztuczki, to i tak dosłownie wszyscy jesteśmy urzeczeni i osłupieni tym czego doświadczamy. Ten swoisty trans nie jest jednak dziełem przypadku. Czaruje nas tu bowiem mocna, demoniczna muzyka, czyste i potężne głosy aktorów oraz kaskada kolorów, świateł i emocji. Czaruje nas perfekcja przekazu, która obejmuje nawet najmniejszy grymas twarzy i ułożenie palców. Spektakl jest połączeniem musicalu, opery, baletu i pokazu iluzjonistycznego. Jest lawiną wzruszenia, strachu i doznań estetycznych z najwyższej półki. Jest absolutnie wybitnym dziełem. Nie znajduję słów, którymi mogłabym wyrazić zachwyt wobec mistrzowskiej gry odtwórców ról głównych i drugoplanowych.  Każdy daje tam z siebie wszystko – i Ben Lewis jako Upiór i baletnica, która pojawia się zaledwie na kilka chwil. Każdy jest perfekcyjnie przygotowany i totalnie zaangażowany. Nie wiem jak wyglądają polskie projekcje Upiora, chcę wierzyć, że są organizowane z podobnym rozmachem i utrzymane w zbliżonej  atmosferze. Z największą przyjemnością obejrzę  spektakl również w polskiej wersji językowej i porównam go z angielskim pierwowzorem. Nawet jeśli się rozczaruję, będzie to przecież zawód jedynie połowiczny, bo nie wyobrażam sobie, by taką historie można było zepsuć.

Akcja spektaklu osnuta jest podobno na kanwie powieści Gastona Leroux z 1911 roku. Piszę – podobno – gdyż książki nie czytałam i nie wiem na ile sztuka teatralna ją odzwierciedla. Historia przedstawiona w musicalu jest prosta i poruszająca. Całość opiera na się cudownym, prastarym motywie zakochanego potwora, który znamy choćby z klasyków takich jak Piękna i bestia, i który przecież ze sporą częstotliwością przewija się przez dawną i współczesną sztukę literacką i filmową. Możemy więc potraktować Upiora jako klasyczną love story i to właśnie skojarzenie jest bardzo mocno promowane  w mediach. Nie stracimy niczego jeśli poprzestaniemy tylko i wyłącznie na takiej interpretacji, gdyż jako romans, jest to opowieść przekazana w tak piękny i niebanalny sposób, że w zasadzie nie trzeba niczego więcej. Odwieczne rozdarcie pomiędzy mroczną namiętnością, a potrzebą uczuciowej stabilizacji jawi się tutaj jako klasyczny konflikt wewnętrzny, który wyśpiewany niebiańskim głosem Kelly Mathieson wzrusza widza w najbardziej osobistych zakamarkach. Z tym że nie sądzę, aby ktokolwiek był w stanie zatrzymać się w tym miejscu i nie sięgnąć głębiej. A głębiej są pytania egzystencjalne, pytania dotykające rdzenia człowieczeństwa. Jest to więc opowieść o obsesji, o maskach, o niemożności wyjścia poza swoją naturę, o trudzie zmiany. Słowem kluczem staje się tutaj wybór. Wybór między różnymi rodzajami miłości, z których każda zabiera coś tej drugiej. Wybór, który zawsze będzie oznaczał stratę tego, z czego się zrezygnowało. Dwuznaczny, pełen dramatyzmu i jedynie połowiczny happy end z jednej strony pokazuje jak tragiczna i pełna cierpienia może być decyzja o oddaniu wolności temu, kogo się kocha, a z drugiej niepokojąco informuje, że aby uwolnić się od demona należy go najpierw zaakceptować i  obdarzyć uczuciem. Emocje, które wywołuje spektakl są mocne i poruszające, ale fakt, że budzą się w tak niezwykłym przekazie, daje ostatecznie widzowi poczucie ulgi. Coś się uwalnia i odpływa. Robi się piękna przestrzeń na nowe, nieznane, zaskakujące. Ożywa i raduje się najwrażliwsza część duszy. Niezapomniane, głęboko uduchowione doznanie, które możliwe jest jedynie w kontakcie z  czymś uniwersalnym i wzniosłym, w kontakcie z czystą sztuką. Nie chce się opuszczać teatru i wracać do trywialnej rzeczywistości, chce się zostać i celebrować ten moment w nieskończoność. Dlatego zabiera się ze sobą tyle ile się da, otacza się tym całe swoje jestestwo i modli się, aby ta bańka nie pękła, jeszcze nie teraz, nie jutro, nie za miesiąc…

Upiór w operze jest dla mnie początkiem procesu, który nazywam ‘pożegnanie z Londynem’, bo po jedenastu latach wrastania w to miejsce zdecydowałam, że wkrótce jednak je opuszczę. Zmiany, wybory, namiętności i obsesje, pocałunek ofiarowany potworowi…  Wszystko na czasie i wszystko wybrzmiewające bolesną autentycznością. Ten obraz stanie się dla mnie sposobem w jaki ostatecznie zapamiętam to miasto. Miasto mroczne i pociągające jednocześnie. Miasto demoniczne, niejednoznaczne, pełne sprzeczności. Nie będę rekomendować tej sztuki , bo każde moje słowo brzmiałoby raczej zabawnie. Nie powiem – warto zobaczyć – bo tak się mówi o fajnym filmie, fajnej książce, a nazwanie  Upiora „ fajnym” byłoby wstrętną i bezczelną profanacją. Ja miałam ogromne szczęście, że mogłam ten spektakl zobaczyć właśnie w Londynie i tytułem rekomendacji mogę powiedzieć jedynie, że takiego szczęścia szczerze i z głębi serca każdemu życzę.





Komentarze

  1. Ależ zazdroszcze!!! Ja byłam na upiorze w operze w Warszawie, ale uciekliśmy w przerwie bo jakos słabo to było zrobione. A to przedstawienie wyglada mega!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Londyńska projekcja jest niesamowita. Fakt, że grają przy pełnej sali nieprzerwanie od ponad trzydziestu lat mówi sam za siebie. Po prostu magia.
      Szkoda, że polska wersja jest kiepska. W sumie słuchałam kilku piosenek po polsku i wokalnie nie brzmi to tak samo...no i tlumaczenie jest miejscami koszmarne, ale łudziłam się jeszcze, że może nie jest tak źle...
      A w ogóle grają jeszcze Upiora w Polsce?

      Usuń
  2. Mimo że niektóre wrażenia trudno jest opisać, Ty robisz to rewelacyjnie. Mam wrażenie, jakbym dzieliła z Tobą te wszystkie emocje!

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję bardzo;)
    W tym przypadku, różnych, miejscami skrajnych, emocji jest tak wiele, że trudno je wszystkie wyartykułować. Cieszę się, że w jakimś tam stopniu mi się to udało :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Nigdy nie byłam na takim spektaklu, ale dzięki Tobie na chwilę przeniosłam się na widownię!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za miłe słowa.
      Jeżeli któregoś dnia zechcesz podczas swoich podróży zahaczyć również o Londyn, gorąco polecam wpisanie sobie tego spektaklu w harmonogram ;) . Niezapomniane doświadczenie.

      Usuń
  5. Ładnie piszesz, na wielu spektaklach bywam, ale na tym nie mialam okazji więc chociaz poczytalam:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że lektura recenzji sprawiła Ci przyjemność;), chociaż to tylko maleńki, prawie niewyczuwalny przedsmak tego, co oferuje spektakl.
      Naprawdę szczerze życzę Ci abyś mogła zobaczyć "Upiora" właśnie w Londynie.

      Usuń
  6. Minęło za dużo czasu odkąd nie byłam w teatrze czy operze... Mam nadzieje ze uda mi się wybrać, a Upiór w operze wydaje się idealna propozycja ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie z całą pewnością. Mam nadzieję, że i Ciebie oczaruje ;)

      Usuń
  7. Aż zazdroszczę :) "Upiór..." to wspaniały musical i na pewno zobaczenie go na londyńskiej scenie wiązało się z wielkimi emocjami!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z wielkimi ;) I to do tego stopnia, że ciągle mam ochotę o tym opowiadać, nawet na blogu o książkach ;)

      Usuń
  8. zahipnotyzowałaś mnie tym opisem
    czuję się tak, jak bym tam była

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuje ;)
      Sama ciągle czuję się zahipnotyzowana ;)

      Usuń
  9. Spektakl musiał być naprawdę wspaniały :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Witam. W poniedziałek wybieram się na upiora,żona zakupiła bilety. Mam nadzieję,że opera będzie tak wspaniałą jak pani recenzja.
    Ciary po całym ciele,mam nadzieje

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żona trafiła w dziesiątkę ;) Będą ciary ;)
      Spektakl okaże się o niebo lepszy niż moja recenzja ;)

      Usuń
  11. O kurczę, tylko pozazdrościć, ja kiedyś oglądałam upiora w telewizji, ale to nawet nie ma co porównywać...

    http://sar-shy.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No nie...
      Spektakl na żywo to zupełnie inna bajka. .

      Usuń
  12. A ja niby nie lubię musicali, ale ten brzmi nieźle!

    OdpowiedzUsuń
  13. nie miałam okazji widzieć nic aż tak porywającego :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Porywające" to doskonałe słowo 😊
      Życzę Ci abyś mogła zobaczyć ten spektakl na żywo☺

      Usuń
  14. To musiało być cudowne przeżycie! Już Ci zazdroszczę! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Było fantastycznie ☺
      Ciągle wspominam to wydarzenie...

      Usuń
  15. Dawno nie byłam na żadnym spektaklu, chyba czas to nadrobić

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz