W czytaniu ważne jest otoczenie, klimat, odpowiedni czas i
właściwe miejsce. Uwielbiam czytać nocą. Lubię koce, lampy, herbaty z cytryną,
a jeśli do tego mam uderzający miarowo o szyby deszcz, to właściwie mogę mówić
o pełni szczęścia. W takiej właśnie
atmosferze miała miejsce lektura utworu Trylogia
nowojorska i to mnie chyba ostatecznie zgubiło… Deszcz, a właściwie
zrywająca drogi ulewa, noc, przyjemne ciepło domowego zacisza… I jakże to wszystko
wspaniale uzupełnione niezwykłą książką retro, książką cudownie staroświecką, a
wręcz niepoprawnie staromodną. Tak mi się w dużej mierze toczyła ta czytelnicza
przygoda i nie będę ukrywać, że tajemniczy, ale i pociągający mrok otaczającego
mnie świata idealnie współgrał ze wszystkim co na kartach utworu znalazłam.
Ciemne ulice, na których czai się
niezidentyfikowane niebezpieczeństwo, ucieczki i niespodziewane zaginięcia, słuchawka
telefonu odkładana na widełki, koncepcja kryminału noir bardzo sprytnie przeplatana motywami filozoficznymi,
historycznymi i psychologicznymi, przykurzona stylistyka i enigmatyczny tok
rozumowania, którym Autor czaruje czytelnika wodząc go jednocześnie za nos.
Podróż w magiczny świat, odpowiedź na wiele tęsknot mojej mało współczesnej duszy. Literacki koncept bliski memu sercu jak
mało co. I tak było przez całą praktycznie książkę – refleksyjnie, nostalgicznie,
nastrojowo. Tak się jednak nie
skończyło, bo konkluzja, czy też jej atrapa, nie tyle wywołała u mnie
klasyczną konsternację, co raczej uruchomiła banalny w swojej formie proces
myślowy w stylu - że co? Ale po kolei…
Książka składa się z trzech pozornie niepowiązanych ze sobą
nowel. W tym przypadku bardzo lubię słowo ‘pozornie’, gdyż daje ono nadzieję na
zagadkę – co też może łączyć ze sobą poszczególne części. I tutaj oczywiście
również znalazłam wiele płaszczyzn wspólnych. Jedną z nich jest motyw znikania.
Fantastyczny zabieg stylistyczny, który zaspokaja najbardziej perwersyjne i
pierwotne fantazje ludzkości. Tutaj bowiem nie znika się tak ot, tutaj się ulatnia. I też nie robi się tego bez powodu. A
gdzieżby! Znika się bowiem po to, aby zająć dobre miejsce obserwacyjne, aby
sobie wymościć kryjówkę. Czy jest ktoś kto po cichu nie myśli o tym aby móc zobaczyć swój pogrzeb? Sprawdzić kto nas opłakuje i czy wdowa tudzież wdowiec
rozpacza wystarczająco intensywnie… Przyczaić się gdzieś obok i dowiedzieć się jak świat funkcjonuje bez nas, ale fizycznie
nie umrzeć... Tak właśnie znikają bohaterowie Trylogii, czuje się ich
gdzieś obok, ale jednocześnie zauważa się wyraźny brak. Ci pozornie nieobecni pociągają za sznurki, kontrolują i sprawują
władzę. Oni mają przewagę, bo są poza toczącą się swoimi brutalnymi torami
rzeczywistością i dzięki temu widzą więcej, mają szerszą i bardziej wyraźną
perspektywę. Żeby mogli pozostać niezauważeni ,muszą jednak przywdziać maski ,
założyć dłuższe płaszcze, troszeczkę się schować. Dlatego właśnie opowieść
pełna jest istot przypominających duchy, zjawy, cienie. Dużo mówi się tu o
przeszłości , o tym co było, o tych, którzy byli. Symbolika tego przekazu jest mocna
i urzekająca jednocześnie bo granice bardzo łatwo się zamazują i właściwie
nigdy do końca niewiadomo kto śledzi, a kto jest śledzony. Każdy trochę znika,
każdy w jakiś tam sposób czai za rogiem i nikt nie pozostaje wobec tej
swoistej gry obojętny . Czytelnik
natomiast ma poczucie dziwności i niezwykłości oraz zastanawia się
nieustannie o co tak naprawdę chodzi,
przez co, rzecz jasna, ginie w gąszczu rozmaitych interpretacji i
nadinterpretacji… Czyli innymi słowy – czary…
Na tym jednak nie koniec jeśli chodzi o oryginalność i
nietypowość dzieła, bo zastanawiając się nad motywami znikania i koncepcjami
masek, bardzo szybko odkrywamy niesamowitą i absolutnie unikatową kreację
owładniętego obsesją detektywa. Fobie tych którzy śledzą, obserwują i dociekają
prawdy są pokazane w sposób iście piekielny. Daleko trzyma się Auster od
powszechnie uznawanej za najwłaściwszą idei detektywa- bohatera. Nie ma tutaj
policjantów posiadających nadludzkie moce, nie ma inteligencji i sprytu
Sherlocka Holmesa. Jest za to ślepe podążanie za obsesją rozwiązania zagadki,
jest obezwładniająca potrzeba kontroli. Nie dochodzi do spektakularnych akcji wieńczących
sukces, zamiast tego detektywi stają się kloszardami, tracą rodziny i majątki. Autor
w żadnym wypadku nie skupia się na psychologii sprawcy i właściwie sprawców
jako takich eliminuje bądź lekceważy, zacierając jednocześnie granice miedzy
dobrem a złem, między prawdą i kłamstwem, czym znowu bezczelnie mydli
czytelnikowi oczy. Taki obnażony emocjonalnie, bezsilny detektyw dotyka bowiem
najczulszych punktów, każe zadać pytania dotyczące naszych własnych
obsesji i demaskuje najniższe ludzkie potrzeby.
Symbolika obezwładniających dążeń i zgubnych przyzwyczajeń jest przytłaczająca,
a jej ponury wydźwięk potęguje fakt, że śledzący bardzo szybko zamienia się w śledzonego,
że granice są umowne i trudno jednoznacznie określić kto jest kim. O wielu kwestiach nie mówi się tu wprost, wiele
się celowo i pozornie pomija. Czytelnik czuje, ze bierze udział w pewnego
rodzaju grze i naiwnie wierzy, że bezbłędnie łamie kod i posługuje się właściwym
kluczem. Czyli znowu – czary…
Auster czaruje jednak nie tylko nietypową konwencją i
nietuzinkowym ujęciem tematu. Tym, co tak naprawdę otumania odbiorcę do granic
poważnego zaślepienia, jest bowiem mocno dygresyjny i pozornie poszarpany styl.
Nie ma tutaj mowy o rytmicznej formie przekazu, a gdybym miała porównać tekst
to muzyki, powiedziałabym, że melodia w pewnym momencie delikatnie usypia, po to, aby za chwilę budzić
jakimś fałszywym tonem. Trzeba przyznać, że Auster jest doskonałym filozofem –
gawędziarzem, że umie się przemądrzać, że porywa ponadprzeciętnie inteligentnym
sposobem wypowiedzi. W fabułę wplecione zostają fragmenty, które bardzo łatwo
zapadają w pamięć, sentencje pretendujące do miana aforyzmów i życiowych prawd
objawionych. Nie są to jednak teksty, które spodobałyby się współczesnym
fachowcom od motywacji i samorozwoju, gdyż wybrzmiewają raczej ponuro i
przygnębiająco oraz podkreślają dość dramatyczne w swojej niepodważalności
fakty. Weźmy np. taki fragment : „…Szanse
nie są z góry określone, żadne reguły nie wyznaczają limitu pecha, w każdej
sekundzie zaczynamy od początku, równie bezbronni wobec ciosu poniżej pasa, jak
byliśmy sekundę wcześniej…”, albo : „…każde
życie jest w sumie tylko tym, czym jest, i do niczego innego nie daje się
sprowadzić. Czyli krótko mówiąc: życie nie ma sensu. …” . Cóż, nie są to
chyba najlepsi kandydaci do przyklejenia na lodówkę i zaczynania dnia z
pozytywnym nastawieniem. Od takich jednak językowych perełek aż roi się na
kartach utworu i to właśnie one nadają mu takiego a nie innego koloru. Całość
utrzymana jest bardzo mocno w konwencji stylu zakrawającego na trudny,
wymagający, ambitny, ocierający się wręcz o elitarny . Z ogromną
częstotliwością hiperbolizuje się tutaj przeżycia, wyolbrzymia się znaczenie
faktów, gra się słowem i konwencją. Czytelnik po raz kolejny ma więc wrażenie, że bierze udział w czymś
niezwykłym i cieszy się, że jego wzniosły umysł jest w stanie przebrnąć przez
te wszystkie meandry mądrości. Czytelnik naiwnie wierzy w swój intelekt i z
dumą stwierdza, że łamie nieziemsko trudny kod. Owszem, książka jest niebywale złożona, ale ja przecież sobie to jakoś powoli układam, na ostanie stronie Autor wyjaśni oczywiście o
co chodziło i wszystko stanie się jasne, a moja inteligencja rozbłyśnie wówczas
niczym polarna zorza pośród ciemności niewiedzy. A tymczasem na ostatniej
stronie zastajemy słowa : „…wszystko
pozostało zatem otwarte, nie dokończone, w oczekiwaniu nowego początku..”. Ani mniej ani więcej.
W całym zaskoczeniu, które wywołuje lektura książki
najtrudniejszy do przełknięcia jest jednak fakt, że przecież w zasadzie wszystko
zostało wyjaśnione , że Autor tak naprawdę niczego nie ukrył, i że powinniśmy
wiedzieć ,które fragmenty są książką w książce, które kreacje się powielają i
czym tak naprawdę jest czerwony kajecik. Nie zostaliśmy więc oszukani , ale zwiedzeni,
wyprowadzeni w pole. No bo ten deszcz, i ten kocyk, i ta herbata z cytryną… I to
znikanie, i te duchy, i to filozofowanie, i ta nostalgia… A tymczasem zamykam
książkę i na odwrocie okładki widzę zdjęcie Autora i jego ewidentnie szelmowski
uśmieszek, który mówi do mnie ponad wszelkimi czasoprzestrzeniami – i co, nie
takaś znowu uważna jak ci się wydawało. I mam nieodparte wrażenie, że ten obraz
właśnie jest konkluzją właściwą. Odpowiadam więc – no dobra Panie Autorze,
przeczytam książkę po raz drugi, tym razem bez deszczu, bez kocyka i bez
sentymentów, i wtedy zobaczymy…
Natomiast moich
czytelników, nie bez maleńkiej dozy złośliwości, informuję, że wszyscy jesteśmy jak Humpty
Dumpty, a pradawną mowę, którą niegdyś Adam i Ewa posługiwali się w Edenie, i
która uznawana jest za język Boga, podobno można odtworzyć . Ale to już sobie
rozszyfrujecie sami podczas lektury ;).
Zapowiada się interesująco, nietypowo, chętnie umówię się z książką na spotkanie. :)
OdpowiedzUsuńPodoba mi się Twój styl pisania o wrażeniach czytelniczych, chętnie będę tu zaglądać w poszukiwaniu inspiracji książkowych przygód. :)
UsuńDziękuję pięknie😊
UsuńI oczywiście zapraszam ☺
Wszystko zostało tak pięknie ujęte w słowach, że mam wielką ochotę na "Trylogię nowojorską". Mam nadzieję, że dostanę w bibliotece. ;)
OdpowiedzUsuńDziękuję☺
UsuńTrzymam kciuki, żeby udało się dostać.
Uwielbiam czytać. Niestety przez pracę, obowiązki domowe, dziecko zbyt mało czasu temu poświęcam....
OdpowiedzUsuńOj, ja również chciałabym mieć więcej czasu na czytanie. ..
UsuńBardzo fajnie napisana recenzja! " Niezwiązana pozorność" zainspirowała mnie do dalszej pracy nad konstrukcją własnej książki...która w zamyśle (nawet częściowo napisanym ;) ma mieć cd :) A ten deszczowy klimacik pod kocykiem też uwielbiam...zwłaszcza jak czytam wtedy o upalnych tropikach ;)
OdpowiedzUsuńDziękuję 😀
UsuńI życzę powodzenia w poczynaniach twórczych ☺
Też bardzo lubię czytać, gdy za oknem pogoda pozostawia wiele do życzenia! Ale równie mocno lubię czytanie w parku, w otoczeniu przyrody lub na plaży :)
OdpowiedzUsuńJa lubię czytać w każdych okolicznościach.
UsuńOpisałaś wszystkie cechy idealne do czytania. W czymś takim i ja chętnie sięgnęłabym po tę książkę.
OdpowiedzUsuńZapraszam więc do lektury ☺
UsuńNawet ciekawa propozycja
OdpowiedzUsuńO tak, ja również uwielbiam czytać w takich właśnie okolicznościach przyrody! O "Trylogii nowojorskiej" nie słyszałam - dziękuję za polecenie, na pewno rozejrzę się za tym tytułem.
OdpowiedzUsuńŻyczę więc przyjemnej lektury.
UsuńI nie daj się zwieść...
A wiesz, że ja nigdy nie czytam książek drugi raz. Szczególnie takich z wątkiem detektywistycznym. A jak u Ciebie o przeczytaniu całości ponownie?
OdpowiedzUsuńJa uwielbiam wracać do książek, które kiedyś czytałam i sprawdzać jak je odbiorę na nowym etapie życia.
UsuńTutaj, bardziej niż o wątek detektywistyczny, chodzi o klucz, którym Autor się posługuje, a od którego skutecznie czytelnika oddala, poprzez rozmaite sztuczki😊
Jeszcze nie doszło do ponownej lektury, ale myślę, że to kwestia czasu☺
Interesujące i nietypowe. Mam nadzieję, że wpadnie mi kiedyś w ręce :)
OdpowiedzUsuńOby😀
UsuńBardzo nietypowa lektura...
Nie jestem do końca przekonana czy to tytuł dla mnie.
OdpowiedzUsuńRozumiem.
UsuńMimo wszystko proponuję podjąć ryzyko ☺
Kasiu, uwielbiam Twoje teksty, naprawdę! Serce rośnie. A książkę, dzięki Tobie, na pewno przeczytam i deszcz wyczaruję, jeśli będzie trzeba, i herbatkę, i kocyk... Pozdrawiam serdecznie!
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo, kochana jesteś😊
UsuńCzaruj, tylko nie daj się zwodzić, bo Autor też czaruje... oj czaruje 😊
Pozdrawiam 😊