O śmierci bez przesady? - Mira Marcinów "Bezmatek"

 

Zastanawiam się, czy ten cały system życia i śmierci, w który każdy z nas został wtłoczony w momencie narodzin, aby na pewno działa prawidłowo. Jako katoliczka, wierzę oczywiście, że tak. Jako człowiek ciągle poszukujący, działam jednak w sposób podszytym lękiem. Bo np. taka muszka owocówka żyje sobie jedynie przez jedną dobę. Ani mniej, ani więcej. I tą jedną dobę musi wykorzystać maksymalnie, ponieważ niczego poza nią nie otrzyma. I nie ma nadziei. Nie ma złudzeń. A człowiek? Człowiek, to różnie… Czasem żyje przez dziewięćdziesiąt lat, czasem przez jedno ćwierćwiecze, a czasem tylko przez kilka dni, lub nawet kilka godzin. Dlatego właśnie człowiek nieustannie karmi się nadzieją jutra. I dlatego tak bardzo cierpi, gdy ta nadzieja zostaje mu brutalnie odebrana. Człowiek nigdy z niczym w związku z tym nie zdąży, a muszka owocówka zdąży ze wszystkim. Obrazoburczy paradoks? Nie, po prostu natura istnienia w wielkim skrócie. Ale nie pomyślałabym o niej, gdyby nie książka Miry Marcinów. Utwór ekstremalnie trudny. Tekst poniewierający odbiorcę. Muszę się jednak do czegoś przyznać – miałam zbyt wielkie mniemanie o sobie, gdy wchodziłam na ten grunt, myślałam bowiem, iż jestem na tyle profesjonalna i zdystansowana, że ogarnę temat bez emocji, że nie będę się bała. A tymczasem boje się. Boję się dosłownie jak małe dziecko, jak kotek przestraszony odgłosami dobiegającymi  z ciemnego lasu. Boję się panicznie. Bezmateczność  mnie przerosła i pokonała. Mimo tego, że nie doświadczyłam jej przecież na własnej skórze.

 

Śmierć matki. Właściwie to temat nie może być chyba bardziej niewdzięczny. Okazuje się jednak, że ta mroczna rozpacz staje się nieco absorbująca. Ludzka natura bywa bowiem perwersyjna i przewrotna. I nie chodzi wcale o to, że znajduje się tutaj jakiś rodzaj podniecającej guilty pleasure. Nie. Cały proces podchodzi bardziej pod katharsis i stanowi wędrówkę przez odmęty najtrudniejszych z możliwych ludzkich doznań. Czytelnik podejmuje tę próbę z tego samego powodu, dla którego zasiada przed ekranem telewizora, aby obejrzeć krwawy horror. Potrzeba oswojenia strachu w bezpiecznych warunkach. Tyle że śmierci nie da się oswoić. Nie udaje się to w każdym razie bohaterce utworu. Matka umiera jej przez okrągły rok, a ona i tak nie jest na to gotowa. Nigdy nie będzie.

Umieranie ma charakter naturalistyczny. Jest opisane wiernie i szczegółowo. Miejscami wręcz kosmetycznie. Umieranie pachnie i wydaje dźwięki. Umieranie ma swój ciężar i swoją teksturę. Ten, zdawałoby się, potworny realizm wcale jednak nie odrzuca i nie wywołuje odruchów wymiotnych. Intymny rytuał śmierci, zamknięty w swoiste odwrócenie ról ujęte w symbolice zmiany pieluch, bardziej łapie za serce i za gardło niż za żołądek. Czytać tego bez dużych  emocji się nie da. Odniesienia osobiste są natomiast nieuniknione, dlatego ostrzegam – ten tekst będzie bolał każdego. I teoretyka literatury, i recenzenta, i samozwańczego odbiorcę profesjonalnego. Każdy bowiem ma, lub miał, matkę. W odbiorze traumy po stracie nie ma natomiast znaczenia, że matka nie była idealna, nie ma znaczenia, że nie była nawet dobra.

 

W książce obraz rodzicielki , i tej umierającej, i tej całkiem witalnej, daleki jest więc od ujęcia ikonicznego. Powiem więcej – nie mieści się on nawet w ramach archetypu. W żadnym wypadku nie mamy tu do czynienia z łagodną matulą, która ochroni przed całym złem bezwzględnego świata. Wręcz przeciwnie – matka tutejsza pije, ma mocno niestabilne relacje z mężczyznami, bywa agresywna i okrutna, a także, co jest chyba najgorsze, silnie uzależnia od siebie córkę. Okazuje się więc, że więź toksyczna łączy najmocniej. Ale Autorka podkreśla jeszcze jeden ważny problem – samotność w relacji z matką i samotność w przeżywaniu jej odejścia. Rodzeństwo, które pojawia się na początku, znika w jakiś nieokreślonych okolicznościach, kiedy zaczyna się wątek raka, oddziału onkologicznego i umierania. Nikogo bliskiego nie ma obok siebie bohaterka w chwili śmierci matki. O  żadnej rodzinie nie wspomina się podczas ceremonii pogrzebowej. Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź jest brutalnie prosta – każdy sam musi ubrać matkę do trumny.

 

‘Bezmatek’ to pojęcie pochodzące z terminologii pszczelarskiej. ‘ Bezmatek’ to stan najwyższej dezorganizacji i najsmutniejszej apatii, jaką można sobie wyobrazić. To wielka bezsilność ducha.




Komentarze