Chemia pomiędzy czytelnikiem a opowieścią jest bardzo
zróżnicowaną i indywidualną kwestią. Bywa, że niemalże od pierwszych słów
książki iskrzy i od razu wiadomo, że to jest to. Czasem jednak na zbudowanie
więzi potrzeba czasu. Nie zakochałam się w utworze Gorące mleko od pierwszego wejrzenia. Wręcz przeciwnie – początkowe
strony wzbudzały we mnie sporą irytację, a nawet chęć definitywnego porzucenia lektury.
Z biegiem czasu zaczęłam jednak wczuwać się
w rytm książki, przeżywać ją na swój sposób i czerpać intelektualną przyjemność
z jej zgłębiania. Myślę, że ten charakterystyczny proces był mocno uwarunkowany tym, jaka jest
specyfika tego utworu. Jest to bowiem książka powolna i leniwa dokładnie tak,
jak gorąca pustynia południowej Hiszpanii, gdzie toczy się jej akcja. Nie znaczy
to bynajmniej, że jest kiepska. Jest symboliczna, poruszająca i refleksyjna.
Trudne tematy są tu jednak dawkowane delikatnie, podaje się je małymi
łyżeczkami i każe popijać tytułowym mlekiem. O dramatach mówi się spokojnie i
nawet jak się drze szaty, to są one przecież jedwabne lub satynowe.
Nostalgiczna i refleksyjna lektura aplikowana w małych porcjach. Ciekawa
literatura, choć butne porównania do Virginii Woolf są zdecydowanie
przesadzone, podobnie jak rzekome „hipnotyzowanie czytelnika” wyróżnione różową
czcionka na okładce.
Współczesne angielskie pisarki posługują się specyficzną
manierą, która polega na przesadnym hiperbolizowaniu przeżyć i używaniu dość charakterystycznej abstrakcji w
opisie rzeczywistości. Nie wiem, czy chodzi tu o to, że wszystkie czują się
spadkobierczyniami Jane Austen, czy po prostu taki jest trend, ale ja osobiście
nie mam nic przeciwko, powiem więcej – zaczęłam to nawet lubić i to do tego
stopnie, że nie przeszkadza mi nagminność zjawiska. Ta jest z kolei pokaźna,
bo taki nawyk ma i Rose Tremain i Lottie
Moggach i Clare Mackintosh i nawet Alex Marwood, czyli autorka genialnych
przecież thrillerów psychologicznych. Deborah Levy jest natomiast absolutnie
przodującą wielbicielką tego stylu i według mnie, wpada w histeryczną manierę o
wiele za głęboko. Pozwolę sobie dla
przykładu zacytować maleńki fragmencik : „…Zrozumiałam,
że (…) nie chce ukarać – w domyśle
uśmiercić – mnie, tylko swoje pożądanie do mnie. Pożądanie, które uważa za
przerażające. Zrobiła ze mnie potwora, którego czuła w sobie. Czyhała w pobliżu
bardzo długo, patrzyła, potajemnie obserwowała, czekała na mnie, upiornie
nieruchoma i milcząca.(…)Dyszała ogniem żądzy…”. Lojalnie uprzedzam – takich
konstrukcji będzie w książce więcej, więc jeśli jest to dla kogoś rażące i
niemiłe, to niestety lektura okaże się rozczarowująca, a nawet irytująca i
niemożliwym stanie się czerpanie z niej. Ta niezwykle specyficzna stylistyka chowa
opowiadaną historię za czymś w rodzaju delikatnej, półprzezroczystej mgiełki. Zarówno
mentalne jak i fizyczne otoczenie jest tutaj eteryczne, sensualne, a wręcz
zwiewne. Nawet wybuchy agresji zdają się być owiane zmysłową otoczką. Nie o
wszystkim mówi się wprost, zostawia się mnóstwo pustych pól dla czytelnika. Ich
ogrom może sprawiać wrażenie nieuporządkowania. Podobnie jest z pierwszoosobową
narracją, która zdaje się być pourywana i niekonsekwentna. Toczą się tu różne
historie, które nie doczekują się puenty. Mamy kilku bohaterów wprowadzonych
pozornie bez większego znaczenia dla odbioru całości. Otacza nas pewien
przedziwny, pachnący piaskiem i morzem chaos, który z czasem przeradza się w
leniwy, ospały letarg. Sensem takich projekcji wydaje się być jedynie fakt, że
główna bohaterka i zarazem narratorka odzwierciedla je swoim stanem
emocjonalnym. Niejednokrotnie odniosłam wrażenie, że opowieść snuje osoba
niedojrzała , miejscami infantylna , pogubiona i bardzo samotna. Ale Soffie,
czyli książkowa córka, jest też przecież egocentryczna, czasami mściwa, leniwa
i użalająca się nad sobą. Jest więc pełna chaosu i sprzeczności. Jej
perspektywa jest natomiast jedyną, którą dysponujemy, bo tylko ona wypowiada
się w utworze i nie oddaje głosu nikomu innemu.
Matkę poznajemy jedynie z relacji córki. Nie dostajemy nawet
śladu jej wersji wydarzeń i nie wiemy dlaczego właściwie znęca się psychicznie
nad córką. Nie jesteśmy też w stu procentach pewni, czy się znęca, bo
subiektywizm oceny Soffie jest rażący. Widzimy dojrzałą kobietę, ewidentnie
hipochondryczkę, która ma skomplikowane relacje ze światem. Levy wprowadza bardzo interesujący motyw pamięci ciała, o
którym kiedyś tak pięknie pisała Denemarkova w Przyczynku do historii radości. Tkanka kostna Rose jest
przedstawiona jako nośnik wspomnień i traum, co staje się powodem jej dziwacznego
kalectwa i napadowego paraliżu nóg. Nikt nie wie dlaczego jest chora i nikt nie
umie jej pomóc. Nikt oprócz jej córki. Ich więź oparta jest na tej
niezidentyfikowanej chorobie i będzie trwać tak długo jak ona. Rose
przygwoździła Soffie do swojego wózka i ma absolutną pewność, że córka nigdy
nie będzie w stanie się uwolnić od jarzma jej krzywd. W tle majaczy ojciec,
który w związku z nawróceniem religijnym porzucił rodzinę dla młodszej kobiety
i obecnie umywa ręce od poprzedniego życia i od zobowiązań wobec poprzedniej
córki. Sytuacja jest więc pełna bólu, krzywd i zabliźnionej złości, ale jest
też nietypowa, bo nie do takiej kreacji matki przyzwyczaiła nas przecież
literatura. Matka jest bowiem nosicielką cech skrajnych, albo bardzo
pozytywnych, albo negatywnych. I przeważnie jest silna, dominująca, wpływająca
na każdą płaszczyznę funkcjonowania. Tymczasem tutaj obraz matki został
przydymiony, zaciemniony , zasłonięty muślinową firanką. Rose nie jest demoniczna,
jest dziwna, wyobcowana, przewrażliwiona. Dopiero tuż po zaskakującej puencie
utworu staje się matką totalną, matką, która jest początkiem i końcem wszystkiego
i dopiero wtedy wypowiada słowa: „…(…)ale
ja cię obserwowałam równie uważnie jak ty mnie. Matki tak robią. Obserwujemy
swoje dzieci. Jednak wiemy, że nasze spojrzenie ma wielką moc, więc udajemy, że
nie patrzymy…”. Z tym że obraz matki jako takiej, matki jako archetypu,
posiada głęboką symbolikę. Karmiąca kotka jest dosłownie zjadana i fizyczne
osaczana przez młode, co pokazuje jakie konsekwencje pociąga za sobą
macierzyństwo i ile tak naprawdę zabiera. Dlatego też nie oceniamy matki
surowo, mimo że patrzymy na nią oczami nieco rozżalonej córki. Zagmatwana
relacje obu kobiet nie powoduje konsternacji, bo podskórnie czuje się, że nadchodzące
zmiany będą gruntowne.
Symboliki w tym utworze jest oczywiście znacznie więcej i to
jest jego największa siła. Proces, którego doświadczają obie panie, jawi się
jako piękna metafora przecinania pępowiny, wyfruwania z gniazda, poszukiwania
własnej tożsamości i niezależności, pogodzenia się z dorosłością dziecka i
ostatecznego oddania go światu. Bolesne przełomy są opisane nieco sensualnym
ale i chaotycznym językiem, jakby chciało się złagodzić ich okrucieństwo. Jest
symboliczna pomyłka słowa ukochana z
wyrazem ukarana, która pokazuje jak
ulotne są granice pomiędzy skrajnymi emocjami. Mamy również ubogą więź ojca z córką określoną
jako relacja dłużnik – wierzyciel i wiele innych bardzo trafnych przenośni.
Głęboka i niebanalna symbolika jest największym atutem książki i ja, właśnie ze
względu na nią, wybaczam Autorce niekonsekwencję w narracji i manieryczny styl.
W wymienianiu pozytywów trudno byłoby nie wspomnieć o dwóch płaszczyznach, które nadają książce
ciekawego smaczku i czynią ją bardziej oryginalną. Chodzi mi postać charyzmatycznego
lekarza Gómeza, który dla mnie osobiście
jest mentalnym bratem doktora House’a oraz niezwykle interesujące wnioski
Soffie z dziedziny antropologii. To jest wisienka na torcie. Wiadomo, że jeśli tort
jest kiepski, żadne ozdobniki go nie uratują, ale w tym przypadku podnoszą
estetyczną wartość całości i zaostrzają jej miejscami mdły smak.
Jeszcze nie wiem jak długo zostanie ze mną książka Gorace mleko. Na razie emocje, które we
mnie wzbudzą są dosyć łagodne i noszą znamiona spokojnej refleksji. Nie jest to
na pewno żadna obrazoburcza opowieść, która wstrząsa i nie daje spać po nocach.
Mam wrażenie, że Autorka oszczędza czytelnika i daje mu bardzo dużo swobody.
Czy za dużo? Dla mnie być może tak. Mimo to, piękne, metaforyczne ujęcie tematu
sprawia, że świeżo po lekturze, oceniam ją dość wysoko i rekomenduję z czystym
sercem.
O Ty... Czytanie synchroniczne. Właśnie jestem w trakcie lektury tej książki. Początek mnie nie porwał, ale to jeszcze nie tragedia, brnę dalej. Zajrzę i napisze coś więcej jak doczytam :)
OdpowiedzUsuńNo popatrz jaki zbieg okoliczności:).
UsuńU mnie też początki były trudne. To specyficzna lektura, potrzeba trochę czasu żeby złapać rytm.
Koniecznie podziel się wrażeniami ☺.
Czekam z niecierpliwością;)
Lubię takie pisanie, w dobie coraz prostszego języka to dobra odskocznia. Choć nie wyobrażam sobie zamknąć się tylko w takim sposobie pisania. Jak wszędzie ważny jest umiar. Już widzę jakie oczy zrobiłby współczesny redaktor, gdyby musiał pracować nad prozą np. Prosusta.
OdpowiedzUsuń- Panie Marcel, tak już się nie pisze, te zdania na pół strony! Nikt tego nie przeczyta. Musi pan pokochać zdania pojedyncze. I jak można na opis twarzy przypadkowo spotkanej kobiety poświęcić trzy strony.
Ja często daję szansę formom retro, lub na retro stylizowanym☺. Zwykle jednak potrzebuje trochę czasu aby sie rozgościć w takiej stylistyce.
UsuńProusta natomiast nie byłam i chyba nie będę w stanie czytać😊
Ciekawa pozycja, chętnie przeczytam
OdpowiedzUsuńOczywiście zachęcam 😁
UsuńA ja lubię specyficzne książki i brzmi to wszystko bardzo dobrze :-)
OdpowiedzUsuńZapraszam więc do lektury 😀
Usuń