Matka i córka za firanką maniery - Deborah Levy Gorące mleko


Chemia pomiędzy czytelnikiem a opowieścią jest bardzo zróżnicowaną i indywidualną kwestią. Bywa, że niemalże od pierwszych słów książki iskrzy i od razu wiadomo, że to jest to. Czasem jednak na zbudowanie więzi potrzeba czasu. Nie zakochałam się w utworze Gorące mleko od pierwszego wejrzenia. Wręcz przeciwnie – początkowe strony wzbudzały we mnie sporą irytację, a nawet chęć definitywnego porzucenia lektury. Z biegiem  czasu zaczęłam jednak wczuwać się w rytm książki, przeżywać ją na swój sposób i czerpać intelektualną przyjemność z jej zgłębiania. Myślę, że ten charakterystyczny  proces był mocno uwarunkowany tym, jaka jest specyfika tego utworu. Jest to bowiem książka powolna i leniwa dokładnie tak, jak gorąca pustynia południowej Hiszpanii, gdzie toczy się jej akcja. Nie znaczy to bynajmniej, że jest kiepska. Jest symboliczna, poruszająca i refleksyjna. Trudne tematy są tu jednak dawkowane delikatnie, podaje się je małymi łyżeczkami i każe popijać tytułowym mlekiem. O dramatach mówi się spokojnie i nawet jak się drze szaty, to są one przecież jedwabne lub satynowe. Nostalgiczna i refleksyjna lektura aplikowana w małych porcjach. Ciekawa literatura, choć butne porównania do Virginii Woolf są zdecydowanie przesadzone, podobnie jak rzekome „hipnotyzowanie czytelnika” wyróżnione różową czcionka na okładce.

Współczesne angielskie pisarki posługują się specyficzną manierą, która polega na przesadnym hiperbolizowaniu przeżyć i  używaniu dość charakterystycznej abstrakcji w opisie rzeczywistości. Nie wiem, czy chodzi tu o to, że wszystkie czują się spadkobierczyniami Jane Austen, czy po prostu taki jest trend, ale ja osobiście nie mam nic przeciwko, powiem więcej – zaczęłam to nawet lubić i to do tego stopnie, że nie przeszkadza mi  nagminność zjawiska. Ta jest z kolei pokaźna, bo taki nawyk  ma i Rose Tremain i Lottie Moggach i Clare Mackintosh i nawet Alex Marwood, czyli autorka genialnych przecież thrillerów psychologicznych. Deborah Levy jest natomiast absolutnie przodującą wielbicielką tego stylu i według mnie, wpada w histeryczną manierę o wiele za głęboko.  Pozwolę sobie dla przykładu zacytować maleńki fragmencik : „…Zrozumiałam, że  (…) nie chce ukarać – w domyśle uśmiercić – mnie, tylko swoje pożądanie do mnie. Pożądanie, które uważa za przerażające. Zrobiła ze mnie potwora, którego czuła w sobie. Czyhała w pobliżu bardzo długo, patrzyła, potajemnie obserwowała, czekała na mnie, upiornie nieruchoma i milcząca.(…)Dyszała ogniem żądzy…”. Lojalnie uprzedzam – takich konstrukcji będzie w książce więcej, więc jeśli jest to dla kogoś rażące i niemiłe, to niestety lektura okaże się rozczarowująca, a nawet irytująca i niemożliwym stanie się czerpanie z niej. Ta niezwykle specyficzna stylistyka chowa opowiadaną historię za czymś w rodzaju delikatnej, półprzezroczystej mgiełki. Zarówno mentalne jak i fizyczne otoczenie jest tutaj eteryczne, sensualne, a wręcz zwiewne. Nawet wybuchy agresji zdają się być owiane zmysłową otoczką. Nie o wszystkim mówi się wprost, zostawia się mnóstwo pustych pól dla czytelnika. Ich ogrom może sprawiać wrażenie nieuporządkowania. Podobnie jest z pierwszoosobową narracją, która zdaje się być pourywana i niekonsekwentna. Toczą się tu różne historie, które nie doczekują się puenty. Mamy kilku bohaterów wprowadzonych pozornie bez większego znaczenia dla odbioru całości. Otacza nas pewien przedziwny, pachnący piaskiem i morzem chaos, który z czasem przeradza się w leniwy, ospały letarg. Sensem takich projekcji wydaje się być jedynie fakt, że główna bohaterka i zarazem narratorka odzwierciedla je swoim stanem emocjonalnym. Niejednokrotnie odniosłam wrażenie, że opowieść snuje osoba niedojrzała , miejscami infantylna , pogubiona i bardzo samotna. Ale Soffie, czyli książkowa córka, jest też przecież egocentryczna, czasami mściwa, leniwa i użalająca się nad sobą. Jest więc pełna chaosu i sprzeczności. Jej perspektywa jest natomiast jedyną, którą dysponujemy, bo tylko ona wypowiada się w utworze i nie oddaje głosu nikomu innemu.

Matkę poznajemy jedynie z relacji córki. Nie dostajemy nawet śladu jej wersji wydarzeń i nie wiemy dlaczego właściwie znęca się psychicznie nad córką. Nie jesteśmy też w stu procentach pewni, czy się znęca, bo subiektywizm oceny Soffie jest rażący. Widzimy dojrzałą kobietę, ewidentnie hipochondryczkę, która ma skomplikowane relacje ze światem. Levy wprowadza  bardzo interesujący motyw pamięci ciała, o którym kiedyś tak pięknie pisała Denemarkova w Przyczynku do historii radości. Tkanka kostna Rose jest przedstawiona jako nośnik wspomnień i traum, co staje się powodem jej dziwacznego kalectwa i napadowego paraliżu nóg. Nikt nie wie dlaczego jest chora i nikt nie umie jej pomóc. Nikt oprócz jej córki. Ich więź oparta jest na tej niezidentyfikowanej chorobie i będzie trwać tak długo jak ona. Rose przygwoździła Soffie do swojego wózka i ma absolutną pewność, że córka nigdy nie będzie w stanie się uwolnić od jarzma jej krzywd. W tle majaczy ojciec, który w związku z nawróceniem religijnym porzucił rodzinę dla młodszej kobiety i obecnie umywa ręce od poprzedniego życia i od zobowiązań wobec poprzedniej córki. Sytuacja jest więc pełna bólu, krzywd i zabliźnionej złości, ale jest też nietypowa, bo nie do takiej kreacji matki przyzwyczaiła nas przecież literatura. Matka jest bowiem nosicielką cech skrajnych, albo bardzo pozytywnych, albo negatywnych. I przeważnie jest silna, dominująca, wpływająca na każdą płaszczyznę funkcjonowania. Tymczasem tutaj obraz matki został przydymiony, zaciemniony , zasłonięty muślinową firanką. Rose nie jest demoniczna, jest dziwna, wyobcowana, przewrażliwiona. Dopiero tuż po zaskakującej puencie utworu staje się matką totalną, matką, która jest początkiem i końcem wszystkiego i dopiero wtedy wypowiada słowa: „…(…)ale ja cię obserwowałam równie uważnie jak ty mnie. Matki tak robią. Obserwujemy swoje dzieci. Jednak wiemy, że nasze spojrzenie ma wielką moc, więc udajemy, że nie patrzymy…”. Z tym że obraz matki jako takiej, matki jako archetypu, posiada głęboką symbolikę. Karmiąca kotka jest dosłownie zjadana i fizyczne osaczana przez młode, co pokazuje jakie konsekwencje pociąga za sobą macierzyństwo i ile tak naprawdę zabiera. Dlatego też nie oceniamy matki surowo, mimo że patrzymy na nią oczami nieco rozżalonej córki. Zagmatwana relacje obu kobiet nie powoduje konsternacji, bo podskórnie czuje się, że nadchodzące zmiany będą gruntowne.

Symboliki w tym utworze jest oczywiście znacznie więcej i to jest jego największa siła. Proces, którego doświadczają obie panie, jawi się jako piękna metafora przecinania pępowiny, wyfruwania z gniazda, poszukiwania własnej tożsamości i niezależności, pogodzenia się z dorosłością dziecka i ostatecznego oddania go światu. Bolesne przełomy są opisane nieco sensualnym ale i chaotycznym językiem, jakby chciało się złagodzić ich okrucieństwo. Jest symboliczna pomyłka słowa ukochana z wyrazem ukarana, która pokazuje jak ulotne są granice pomiędzy skrajnymi emocjami.  Mamy również ubogą więź ojca z córką określoną jako relacja dłużnik – wierzyciel i wiele innych bardzo trafnych przenośni. Głęboka i niebanalna symbolika jest największym atutem książki i ja, właśnie ze względu na nią, wybaczam Autorce niekonsekwencję w narracji i manieryczny styl.

W wymienianiu pozytywów trudno byłoby nie wspomnieć  o dwóch płaszczyznach, które nadają książce ciekawego smaczku i czynią ją bardziej oryginalną. Chodzi mi postać charyzmatycznego lekarza  Gómeza, który dla mnie osobiście jest mentalnym bratem doktora House’a oraz niezwykle interesujące wnioski Soffie z dziedziny antropologii. To jest wisienka na torcie. Wiadomo, że jeśli tort jest kiepski, żadne ozdobniki go nie uratują, ale w tym przypadku podnoszą estetyczną wartość całości i zaostrzają jej miejscami mdły smak.

Jeszcze nie wiem jak długo zostanie ze mną książka Gorace mleko. Na razie emocje, które we mnie wzbudzą są dosyć łagodne i noszą znamiona spokojnej refleksji. Nie jest to na pewno żadna obrazoburcza opowieść, która wstrząsa i nie daje spać po nocach. Mam wrażenie, że Autorka oszczędza czytelnika i daje mu bardzo dużo swobody. Czy za dużo? Dla mnie być może tak. Mimo to, piękne, metaforyczne ujęcie tematu sprawia, że świeżo po lekturze, oceniam ją dość wysoko i rekomenduję z czystym sercem.

Komentarze

  1. O Ty... Czytanie synchroniczne. Właśnie jestem w trakcie lektury tej książki. Początek mnie nie porwał, ale to jeszcze nie tragedia, brnę dalej. Zajrzę i napisze coś więcej jak doczytam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No popatrz jaki zbieg okoliczności:).
      U mnie też początki były trudne. To specyficzna lektura, potrzeba trochę czasu żeby złapać rytm.
      Koniecznie podziel się wrażeniami ☺.
      Czekam z niecierpliwością;)

      Usuń
  2. Lubię takie pisanie, w dobie coraz prostszego języka to dobra odskocznia. Choć nie wyobrażam sobie zamknąć się tylko w takim sposobie pisania. Jak wszędzie ważny jest umiar. Już widzę jakie oczy zrobiłby współczesny redaktor, gdyby musiał pracować nad prozą np. Prosusta.
    - Panie Marcel, tak już się nie pisze, te zdania na pół strony! Nikt tego nie przeczyta. Musi pan pokochać zdania pojedyncze. I jak można na opis twarzy przypadkowo spotkanej kobiety poświęcić trzy strony.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja często daję szansę formom retro, lub na retro stylizowanym☺. Zwykle jednak potrzebuje trochę czasu aby sie rozgościć w takiej stylistyce.
      Prousta natomiast nie byłam i chyba nie będę w stanie czytać😊

      Usuń
  3. A ja lubię specyficzne książki i brzmi to wszystko bardzo dobrze :-)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz